Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ » x

Dziewiąta rano w indiańskiej wsi

Dodano: 10/10/2014 - Numer 937 - 10.10.2014
Wystarczy wysiąść z autobusu, by stanąć w nowym świecie. W nowej rzeczywistości indiańskiego Dzikiego Zachodu Ameryki Południowej. Z indiańskimi twarzami. Z wszechobecną ciszą i spokojem. Z kościółkiem pośrodku. Biały, surowy, z charakterystyczną frontową ścianą. I z tą kolumną na dzwon. Kościółek jako żywo jawi się niczym wyjęty ze środkowego Meksyku. Całe wnętrze skonstruowano z kaktusowego materiału. Jasnobrązowe drewno z charakterystycznymi podłużnymi dziurkami zdobi sufit, ołtarze, także konfesjonał. Nawet ramki wiszących w bocznych nawach obrazów skonstruowane są z tego najpopularniejszego tutaj budulca. Przed kościołem średniej wielkości plac. I ogród. Jak to w większości południowoamerykańskich miasteczek. Ogrodzony białym murem z ozdobnymi bramami. Z przesiadującymi na nim w długie letnie wieczory młodymi argentyńskimi Indianami. Z niewielkim sklepikiem obok. Ze skrzypiącym wózkiem, na którym starsza pani wystawia na sprzedaż warzywa i owoce. Teraz przenośne stoisko powoli jest zwijane. Robi się późno. Wschodnioargentyńskie miasteczko Cachi szykuje się do snu. Ze snu wybudza mnie głośny dziecięcy śmiech. To ganiający się wkoło mojego namiotu indiańskie brzdące. Pewnie nie mają nawet pojęcia, że w środku śpi wielki gringo. Na widok wychylonej zza tropiku blond twarzy uciekają w popłochu. Uśmiecham się do siebie. Już dziewiąta rano. Troszkę mi się pospało. To pewnie przez tę krętą kilkugodzinną drogę, którą pokonywaliśmy wczoraj. Do Cachi nie dojeżdżają normalne, nowoczesne argentyńskie autobusy CAMA. Te kursują do bardziej cywilizowanych miejscowości. Poza tym ta droga… Wysoki, długi, mało zwrotny autobus nie dałby sobie rady. A stare, z przekręconymi już kilkakrotnie licznikami, lekko zdezelowane – dla tych nie ma najmniejszego problemu. Zza tropiku słychać dzwony. „Rety, faktycznie! Przecież dziś niedziela!” – myślę, zrywając się ze śpiwora. Pole namiotowe leży praktycznie w samym sercu Cachi – na kościelnym placu jestem w trzy susy. Już po drodze mijam licznych Indian. Niektórzy wracają z mszy św. Inni dopiero na nią idą. Jeszcze inni trzymają smakowicie wyglądające ciastka w dłoniach lub zapalony papieros. Mijam oglądany wieczorem mur. Na białej cegle próżno dziś wypatrywać wczorajszych młodzieńczych twarzy. Te zastąpiły pięknie pomarszczone czoła i policzki. Starszyzna Cachi. W pełnej krasie. Bez pudru, bez makijażu, bez zbędnych upiększeń. Obok przechodzą dwie panie. Chyba córka z matką. Idą powoli, bez pośpiechu. W milczeniu, bez słów. Wyglądają naprawdę ładnie. Szybko łapię się na tym, że jestem w tej chwili jedynym aktorem łapczywie obserwującym całą scenę porannego, budzącego się do życia Cachi. Cała reszta to codzienni jej uczestnicy. Indianie, którzy po prostu zaczęli kolejny dzień. Oświetlony wieczorem kościół za dnia wygląda zupełnie inaczej. Nadal jednak zjawiskowo. Południowoamerykańska wiotka bryła. Wysuszona słońcem cegła. Z maleńkimi okienkami. Z latynoskim, dumnym licem. Biała świątynia na prowincjonalnej idylli spokoju. Zza kamiennego domku widać wystający kamienny bolec. Podchodzę bliżej, by minąć zasłaniający mi widok narożnik i przekonać się, co to takiego. Przede mną dumna twarz wielkiego wyzwoliciela. Potężny kamienny Indianin wspiera się na pomnikowym łuku. Dopiero teraz orientuję się, że to chyba pierwszy pomnik Indianina, jaki mam okazję oglądać w życiu. Argentyński azyl indiańskiej suwerenności. Dobrze było tu przyjechać, do Cachi. Choćby dla owego „pierwszego razu”. Stefan Czerniecki tekst i zdjęcia
     

SUBSKRYBUJ aby mieć dostęp do wszystkich tekstów gpcodziennie.pl

Masz już subskrypcję? Zaloguj się

* Masz pytania odnośnie subskrypcji? Napisz do nas prenumerata@gpcodziennie.pl

W tym numerze